HOME  |  FILM   |  KSIĄŻKA  |  PODRÓŻE

środa, 29 stycznia 2014

Spacerkiem przez piekło z Dantem pod ręką

[zanim będzie Jarmusch - książka]

Minęło już sporo czasu odkąd czytałam „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna. Z samej powieści nie pamiętam w sumie nic, oprócz tego, że czytało się ją przyjemnie i że Smart pali 1 litr na sto w mieście.

Książka budziła wtedy kontrowersje ze względu na poruszane tematy, związane z Kościołem katolickim, duchownymi, religią etc. … dziś jestem pewna, że cały ten szum był tylko sprytnym wybiegiem promującym pozycję.



„Inferno” trafiło w moje ręce jako prezent. Te 590 stron rozrywki i lekcji historii sztuki w jednym towarzyszyło mi przez tydzień w tramwaju. Choć książka jest duża, powinna być o wiele większa – każda bowiem strona aż się prosi o zdęcia i ilustracje. A to Wenecja, a to Florencja. Obrazy, miejsca, symbole – wszystko, co Brown uwielbia wplatać w swoje powieści.

Akcja powieści dzieje się w ciągu dwóch dni i jest upchana szalonymi pościgami, przygodami, zagadkami i strachem. Nie ma czasu zatrzymać się i pooglądać wspaniałe dzieła sztuki i architektury, bo do nas strzelają i próbują zatrzymać. A przecież ratujemy świat.

Największym atutem tej książki jest właśnie to powiązanie szybkie, spektakularnej akcji z zagadkami, które rozwiązujemy z głównym bohaterem – Langdonem. Wspaniała i przerażająca podróż, której celem jest rozwiązanie tajemnicy i uratowanie ludzkości, wciąga czytelnika od razu i nie wypuszcza ze swoich szponów aż po sam koniec.

"La mappa dell'inferno" Sandro Botticelli ("Mapa piekieł").


Czytając „Inferno” ma się wrażenie, że ktoś nam stoi za plecami i zagląda przez ramię. I nie mylimy się. Duch autora „Boskiej komedii” przesyca cały tekst. Dante i jego kręgi piekielne są głównym motywem przewodnim strony symbolicznej tejże książki – choć całość stąpa twardo po ziemi, to piekło (jako element religii, zaświat, wieczna kara) jest zawsze tuż obok, w nawiasie, w sferze wiary, która nie wpływa nijak na akcję, ale jest obecne.

A rozwiązanie zagadki... dobrze rozegranie, panie Brown!


Oczywiście nie mogę powstrzymać się od paru uwag krytycznych. Pozwolę sobie je umieścić w kolejności, w jakiej mi się nasuwały.

Po paru stronach odniosłam wrażenie, że tłumaczenie mogłoby być trochę lepsze. Bardziej płynne. Co jakiś czas natykam się bowiem na frazę czy zdanie, które brzmi jak wsadzone na siłę do tekstu i do tego nieco nieporadnie. Jednakże tłumaczenie książek jest sztuką, której nigdy bym się nie podjęła.

Drugą rzeczą, która mnie uderzyła, był najbardziej znany cytat z „Boskiej komedii”. Wersja użyta w książce: „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją” (tłum. Edward Porębowicz) strasznie mnie gnębiła. Jestem przyzwyczajona do „Wy, którzy tu wchodzicie, porzućcie wszelką nadzieję”. Pozwoliłam sobie na zajrzenie do Internetu, ale nie udało mi się ustalić, do kogo należy to sławne tłumaczenie. Nic to!

Najgorszy zarzut zostawiam na koniec.

Coś mi przeszkadzało rozkoszować się tą w sumie wciągającą, dobrą i godną polecenie książką. Jakoś tak około 400 strony doznałam olśnienia.

Czytając, odnosiłam cały czas wrażenie, że jestem idiotką. A raczej – żeby być dokładniejszym – że autor uważa mnie za idiotkę i na domiar złego – sklerotyczkę. Sposób, w jaki bez przerwy przypomina mi się o faktach, które zostały dogłębnie przedstawione już kilka razy i które są nie do zapomnienia, gdyż bez nich całość nie ma sensu, nasuwa mi podejrzenie, że autor nie docenia moich umiejętności pojmowania i rozumienia tekstu. Umiejętności, które posiada każdy, kto porywa się na taką cegłówkę, jaką jest „Inferno”.

Kiedy dzieliłam się tym spostrzeżeniem z koleżanką doznałam kolejnego oświecenia. Przecież Brown jest Amerykaninem i dla Amerykanów przede wszystkim pisze! Gdybym to wzięła pod uwagę wcześniej, czytałoby mi się zdecydowanie przyjemniej.

Tym nieco niepoprawnym politycznie stwierdzeniem pragnę zakończyć tę moją recenzję. Chciałabym również przeprosić wszystkich Amerykanów, którzy to czytają.

Well be with you, ladies and gentelmens!


 Weronika

niedziela, 26 stycznia 2014

Wytrwaliśmy rok!

Dziś mija rok odkąd piszę tego bloga! Aż dziw :D




Hurrrra! Konfetti i szampan. Dziękuję za uwagę wszystkim, którzy czytają moje narzekania na stan kinematografii. 

Niestety ostatnio z powodów osobistych nie mam siły i weny do pisania, trzymajcie kciuki, żeby się poprawiło, to będę znów pisać.


Bene vale.

Weronika


PS. Jarmusch będzie, tylko nie wiem, kiedy.... 

piątek, 3 stycznia 2014

The short version... not dead.

Trzeci sezon 'Sherlocka' rozpoczęty. I to jak! 

Pierwszy odcinek ma wszystko, co kochamy w 'Sherlocku' i jeszcze więcej.



Sherlock powraca wraz z nieodłącznym płaszczem, czarnymi, nieujarzmionymi lokami i swoim niesamowitym umysłem, kościami policzkowymi, na których można się pociąć, (zbyt) ciasnymi koszulami.... ekhm... taaaaaak, trochę się czuję jak Molly Hooper.

John - porzuciwszy włochatostope wcielenie - przeżywa jakoś powrót swojego przyjaciela. Jest niezmiennie kochany, nawet jeśli jego wąsy przyprawiają wszystkich o dreszcze. 


Staram się nie zdradzać za dużo, ale nie wiem czy się uda! Oczywiście odcinek jest niesamowicie świetny. Mamy zagadkę do rozwiązania, a oprócz tego dużo zaskoczonych twarzy, biegania po Londynie, jeżdżenia metrem. Dowiadujemy się też JAK... no powiedzmy, że się dowiadujemy JAK Sherlock upozorował swoją śmierć.
Poznajemy trochę bliżej Mycrofta, spotykamy Mary, widzimy kilka niespodziewanych pocałunków (i wcale nie te, o których myślicie!). 

Dobra, będę szczera: nie jestem w stanie napisać obiektywnej, nie spojlerowej recenzji. Uwielbiam Benedicta i jego Sherlocka, Martina Freemana oraz Marka Gatissa (Mycroft). Gatiss i Moffat powinni brodzić w Baftach i myśleć nad kolejnymi seriami dzień i noc! 



Fanów nie muszę przekonywać. Wiem, że już widzieli ten odcinek i go kochają :D 

Wszystkich, którzy nie znają tej wersji 'Sherlocka' szczerze zachęcam do obejrzenia wszystkich dostępnych serii po kolei - bo nie da się zaczęć od 3 serii, za dużo namieszane. 

John: I'm definitely going to kill you!
Sherlock: Oh, please. Killing me, that's so two years ago!


PS. next time - ambitnie! Jim Jarmusch.

czwartek, 2 stycznia 2014

Złoto, Benek i pierścionek (© tytułu: M.)

Plany były inne, ale jak to w moim życiu - plany sobie, rzeczywistość sobie.
Te święta były dla mnie bardzo nieprzyjemne. Nie miałam ani sił, ani ochoty oglądać niczego, wszystko co zobaczyłam to 1 sezon 'Star Trek Następne pokolenie' oraz pół 'Szóstego zmysłu'.

Więc mimo wielu świetnych podpowiedzi ten post będzie o......... Hobbicie!


M. (niech jej będą dzięki) wyciągnęła mnie w ostatnią niedzielę roku 2013 do kina na 'Hobbita Pustkowie Smauga'.

Nie będę się rozpisywać ani wchodzić w szczegóły. Już po pierwszej części zwątpiłam w Jacksona, choć przecież LOTR mu wyszedł.


Poszłyśmy na wersję 2D, co sprawiło, że moje oczka przetrwały, ale sam film wygląda, że stracił na jakości.


Choć ogólnie Hobbit jest słaby. Zresztą nie ma się co dziwić, gdy malutką książeczkę dla dzieci próbuje się przerobić na 3 filmidła.

Film jest przegadany, upchany rzeczami, które w książce były jedynie wspomniane - jak wizyta Gandalfa w Dol Guldur oraz rzeczami, których nie było w książce wcale - jak Legolas i spółka (staram się za dużo nie zdradzać).

Oczywiście trzeba poprawić Mistrza (tj. Tolkiena) i wspaniała scena, w której Bilbo wodzi za nos pająki została zmieniona w nudnawe miotanie się w pajęczynach... i tak dalej i tak dalej.

Na szczęście da się ten film oglądnąć, mimo zmasakrowania oryginały. Widoki jak zwykle wspaniałe, walki, choć wzięte znikąd, dobre, aktorzy - niezaprzeczalnie świetni.

Martin Freeman (Bilbo) oraz Ian McKellen (Gandalf) jak zawsze grają cudnie.

Chłopaki od Krasnoludów bawią nas, a ci od Elfów są gładcy i śliczni jak należy.

Nie możemy zapomnieć o Smaugu. Technicznie - świetny, ale świetne smoki widzimy w kinie już od 1996 roku (Ostatni smok). Niewiele zostaje dla aktora w przypadku, gdy cała postać jest wykreowana komputerowo. Tu najistotniejszy był głos, czyli Benedict Cumberbatch, którego głos jest zdecydowanie stworzony do mrocznych postaci :D



Generalnie - fani powinni oglądnąć, żeby mieć na co narzekać. Tym, co nie znają oryginały - film powinien się spodobać, jeśli pierwsza część się podobała. Ci co nie lubią fantasy - po co byście szli na to??? Toż to fantasy w najczystszej formie.

Mam dwa pytania:

1. Czy ktoś, kto widział to w 3D, mógłby się podzielić opinią, co do efektów komputerowych? Bo w 2D nawet koń im wyszedł koślawo (po co robić konia komputerowo? zwykłego już nie można sfilmować? )

2. Dla wiernych fanów Mistrza J.R.R. - czy tylko mi wydaje się, że Mroczna Puszcza nie była całkiem uschnięta, miała zielone liście, a nie brązowe?  W scenie z motylami mnie to uderzyło. Ma ktoś pod ręką 'Hobbita'? Cytatu potrzebuję.


Well be with you, people!

PS. SHERLOCK!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!