HOME  |  FILM   |  KSIĄŻKA  |  PODRÓŻE

sobota, 30 listopada 2019

Jakoś przeczekamy albo ludzie na odludziu






Anna Musiałówna fotografowała Barentsburg, polską stację badawczą w Hornsund, ale przede wszystkim życie w domku traperskim w Palffyodden. W ciągu 3 miesięcy pobytu zrobiła ponad 1000 zdjęć. Wybranie spośród nich kilku idealnych kadrów do niewielkiej książki towarzyszącej wystawie musiało być wyzwaniem. Wydawać by się mogło, że parę fotografii nie może wystarczyć do stworzenia opowieści, wzbudzenia zachwytu lub może zwyczajnie zainteresowania widza. Przeglądając strony Próby przeczekania wiatru, rzeczywiście od razu odczuwamy jakiś niedosyt i pustkę. Szybko jednak orientujemy się, skąd to uczucie… Nicość zieje z samych zdjęć  – z przestrzeni, nieba i ludzi. To samotność człowieka na zimnym, kamienistym i wietrznym skrawku ziemi. To uczucie, że nic nie jest pewne i że zdani jesteśmy wyłącznie na siebie. Wokół rozpościera się pustkowie, a Anna w czerwieni zerka na nas tylko od czasu do czasu. 
   
Rzeczywistość stacji badawczej jest obleczona w prawie nierealną, szaro-niebiesko-białą kolorystykę. Na tym tle – niepokojąco, niczym krople krwi – płonie kontrastowa czerwień kurtek i śpiworów. Wszystko inne zdaje się powoli blednąć i zlewać z kolorem lodowców: drewniane ściany domku traperskiego i czaszka wieloryba. Tylko nie kurtki. 
   
Jest 1981 rok i w całej Polsce strajki wybuchają niczym pożary. A Musiałówna jest zupełnie gdzie indziej, z grupką mężczyzn na zimnym wygwizdowie, nie wiedząc, co dokładnie dzieje się w kraju. Zamiast stać w tłumie i fotografować historyczne wydarzenia, łapie na kliszę zmaganie z szarą codziennością docierania się i współtrwania kilkorga ludzi, opieranie się surowości matki natury i przeczekiwanie. Jakie to musi być uczucie? Jak długo trzeba walczyć z podskórnym niepokojem i pragnieniem zerwania się, złapania za aparat i ponownego wkroczenia w tłumy? Czy 3 miesiące to wystarczająco, by szaro-pusta atmosfera północy wybieliła i wytłumiła uczucia i porywy, tak jak wyssała kolory ze wszystkiego dookoła? 



    
Kilka wybranych fotografii opowiada jednak wystarczająco dużo o ludziach na odludziu. Wyblakłe i wietrzne wybrzeże, lodowaty ocean, bure, brudne lodowce. Jest coś niesamowitego w samotności w takim krajobrazie, przytłaczającym i duszącym, gdzie równocześnie każdy oddech napełnia płuca bardziej, a spokój ducha jest na wyciągniecie ręki. 
   
Książka towarzyszyła wystawie Anny Musiałówny, Próba przeczekania wiatru. Fotografie ze Spitsbergenu. Do końca 2019 roku pierwszych 500 zdjęć poświęconych wyprawie z archiwum fotografki zostanie udostępnionych przez Fundację Archeologia Fotografii na portalu Wirtualne Muzeum Fotografii: fotomuzeum.faf.org.pl 


--
W





Anna Musiałówna,
Próba przeczekania wiatru,
Fundacja Archeologia Fotografii, 2019


(recenzja opublikowana 
na łamach magazynu Góry nr 270)








Anna Musiałówna (ur. 1948) W dzieciństwie mieszkała wraz z rodziną w Suchedniowie (woj. świętokrzyskie), gdzie jej ojciec - Marian Musiał - zawodowy fotograf, prowadził swój zakład fotograficzny. Wyjechała do Warszawy uczyć się w szkole baletowej, którą jako Artystka Baletu ukończyła w 1967 roku. Tańczyła na deskach Teatru Wielkiego w Warszawie, gdzie zagrała m.in. rolę Mirty w Giselle i rolę Phrygi w Spartakusie. W związku z wypadkiem przedwcześnie zakończyła karierę baletową. Jej starszy brat, fotograf Maciej Musiał, namówił ją do wyjścia z aparatem na ulicę. Fotografia wkrótce stała się jej pasją i sposobem zarabiania na życie.

Jej pierwszy materiał ukazał się w “itd” w 1972 roku. Z pismem współpracowała przez kolejne osiem lat. Publikowała również w takich tytułach jak “Razem” czy “Na przełaj”. W latach 1979-1983 współpracowała z tygodnikiem “Przyjaciółka”. W fotografii skupiała się przede wszystkim na tematyce społecznej, w tym na historiach osób wykluczonych. Do najbardziej znanych prac Musiałówny należy m.in. seria poświęcona aborcji Minus 1 (1975), Osobowy II klasy (1978), czy Rodziny wielodzietne (1981).

Od połowy lat 90. jest związana z tygodnikiem “Polityka”, gdzie publikuje fotoreportaże o tematyce społecznej.

Laureatka wielu nagród z zakresu fotografii prasowej. Kuratorka wystaw fotograficznych prezentujących fotografie lat 70. i 80. Jej prace znajdują się w zbiorach Muzeum Fotografii w Krakowie oraz w Fototece ZPAF w Warszawie. Współzałożycielka Stowarzyszenia Dokumentalistów “Droga”. (za szerokikadr.pl)

niedziela, 20 października 2019

Niepopularna opinia albo papka doprawiona Bloomem

Fantastyka, w czasach, gdy nie była jeszcze nawet blisko mainstreamu, używana była do przekazywania i rozmowy o prawdach uniwersalnych, problemach przyszłości i o kondycji ludzkiej. Lem, Tolkien i Asimov mówili o poważnych, realnych sprawach, nawet jeśli pisali o robotach, elfach i podróżach w gwiazdy.

Dziś, kiedy fantastyka stała się częścią głównego nurtu, używa się jej głównie do nabicia portfeli wielkich studiów filmowych. I żeby było jasne, przyjmuję ze spokojem taką postać rzeczy i osobiście uwielbiam lekkostrawną papkę Marvela czy jakieś tam Gry o tron. Rzeczy robione dla naszej przyjemności, dla zarobku aktorów i istnienia studia. 

źródło

Moja tolerancja jest niestety wystawiana na próbę w przypadkach takich jak “Carnival Row”. Pod płaszczykiem odgrzewanych i starych jak świat opowieści i mitów autorzy ukrywają kupę nie nowych myśli i prawd. Przy czym termin “ukrywają” jest zdecydowanie przesadą. Płaszczyk ten nie jest nawet dobrze ułożonym na ramionach szalem. Zamiary twórców są jasne jak słońce i wyłożone jak kawa na ławę. Imigranci, wojna, prześladowania “innych”, zderzenie kultur i religii są tak bezpośrednim i bezceremonialny komentarzem do współczesności (i każdej innej epoki odkąd zaczęliśmy siać zboże i hodować kury), że aż skrzypi między zębami. 

Zastanawia mnie mocno dla kogo jest uciapana ta papka? O kim myśleli twórcy serialu, do kogo chcieli trafić i komu się przypodobać? Czy przeciętnemu amerykańskiemu białemu, który musi dziś chodzić na placach i najlepiej nie oddychać, żeby kogoś nie daj boże nie urazić i nie zginąć pod nawałą hasztagów? Czy może do biednych, prześladowanych mniejszości, które są tak stłamszone i zbrutalizowane, że odszczekują się tym samym, w ramach starożytnej zasady ‘oko za oko’? 

Męczące było bardzo to wciskanie mi truizmów umoczonych w starym sosie z najbardziej oklepanych motywów w dziejach fantastyki i nie tylko. Ale obejrzałam całą serię, głównie dla Orlanda, do którego mam słabość odkąd biegał z łukiem w długich blond włoskach. Przygody bohaterów na szczęście wciągają na tyle, że da się tę całą pakę przełknąć w miarę łatwo. Dorzucono oczywiście odpowiednią porcję seksu i przemocy, żebyśmy się nie nudzili. Obrzydliwe miasto i seryjny morderca przynoszą na myśl Kubę Rozpruwacza, a sam Orlando jest nieco sherlockowy. Zagadka kryminalna rozwija się i łączy wiele wątków w jedną intrygę. Oczywiście serial kończy się idealnie do zrobienia następnej serii, ale całości nie dłuży się i pozwala na np. prasowanie w czasie oglądania. 

Polecam do zabicia czasu, lekkiej rozrywki, jeśli damy radę przetrwać wciskanie nam oczywistości słabo udających coś innego.

--
W

niedziela, 29 września 2019

Happy not so happy

Jeśli szukacie serialu, którego nie zachwalaj i nie znają wszyscy wasi znajomi, a jednak nie sposób zrozumieć, dlaczego tak nie jest, to właśnie dla was jest Happy. Ta zapomniana i pominięta perełka wpadła mi w ręce zupełnie przypadkiem. Pierwszy sezon i mózg rozjebany.

Serial oparty jest na serii komiksów pod tym samym tytułem, stworzonych przez pisarza Granta Morrisona i artystę Daricka Robertsona.

źródło

Poziom dowcipów jest poniżej normy. Czarny humor oraz najbardziej nieodpowiednie żarciki w tragicznych sytuacjach. Przemoc. Krew i wszystkie możliwe ludzkie płyny. I cały czas towarzyszy nam uczucie, że twórcy serialu coś brali. I że powinni się podzielić.

Główny bohater to były glina [sic!], który robi teraz za killera do wynajęcia. Oczywiście jest w głębi duszy dobry, ale też jest mordercą, alkoholikiem i generalnie bydlakiem. Same old, same old.

I tutaj na scenę wkracza tytułowy Happy. A raczej wlatuje. Bo Happy to zmyślony przyjaciel pewnej dziewczynki. Jest niebieskim jednorożcem i niespodziewanie staje się przysłowiowym bólem w dupie naszego byłego gliny. Jak to wymyśleni przyjaciele, nie widzi go nikt oprócz bohatera. Pierwszy popierniczony element jest.

źródło

Potem jest tylko gorzej. Albo lepiej. Bo bardziej popapranie i zaskakująco. Oprócz samego Happiego, cały czas dzieją się rzeczy nadnaturalne, magiczne. Najpierw tylko w sferze bardziej przesądów i błysków widzianych kątem oka, z każdym odcinkiem widzimy jednak więcej i więcej świata niedostrzegalnego. Oraz dostrzegalnego ludzkiego zła, popaprana i zepsucia. Poplątane wątki mafii oraz ciężkich do zdefiniowania rytuałów.

Nie jest to serial dla każdego. Świetnie podsumowuje to jeden z krytyków na Rotten Tomatoes:

...deranged, hyper-violent, grotesque, 
too clever by half,
but with a hidden heart that won't stop beating...


Ja polecam. Zwłaszcza pierwszą serię. Z zastrzeżeniem - oglądacie na własną odpowiedzialność! :D


_
W

PS. Akcja dzieje się w okolicach Bożego Narodzenia - jest to tak świąteczny serial jak pierwsza Szklana Pułapka jest świątecznym filmem...

poniedziałek, 17 czerwca 2019

No i co? I znowu Witkowski albo forma lepsza od treści

Kiedy koleżanka poleciła mi książkę Sekretne życie drzew (Peter Wohlleben) byłam sceptyczna, kiedy zaczęłam ją czytać lekko zaskoczyło mnie antropomorfizowanie drzew, ale całościowo książkę czytało się bardzo fajnie, lekko i z zaangażowaniem. Nie dziwię się jej sukcesowi, bo kto tak pięknie o drzewach pisał, z czyich słów płynęła taka miłość do lasu.




Na fali popularności tej właśnie książki pojawiło się na półkach księgarń mnóstwo podobnych dzieł. Do grona tychże chyba aspirowały również Drzewa, które wybrały Tatry. Piszę chyba, bo niestety sama lektura rozczarowuje. Dostajemy zebrane skrzętnie dość suche fakty, opisy legend, zasięgi występowania. Wszystko poprawnie i zgrabnie, ale nudno i jak w podręczniku. Do tego oprócz samych informacji o konkretnych sprawkach drzew w Tatrach, nie dowiedziałam się nic nowego. Być może za dużo wiem o drzewach. 

Ale nie porzucajmy nadziei. Bo oprócz suchego tekstu mamy jeszcze stronę wizualną, która to właśnie sprawiła, że kupiłam tę książkę. 




Pierwsze co się nam rzuci w oczy to okładka. A raczej okładki, bo możemy wybrać spośród 4 różnych: buk, świerk, limba i jodła. Jakie to ma znaczenie? Otóż każda to zdjęcie kory odpowiedniego drzewa, a do tego pod palcami wyczuwamy żłobienia, niczym na prawdziwej korze. I już każdy jest zainteresowany. Do tego mamy może niezbyt atrakcyjny, ale super wygodny grzbiet, który pozwala nam otworzyć książkę na płasko, bez niszczenia okładki. Jest to ważne ze względu na zdjęcia, ale o tym za chwilę. 
I jeszcze szycie składek zrobiono w kolorach TPN. Drobiazg, a łapie oko, zwłaszcza, że otwieramy szeroko karty i nić bardzo dobrze widać. 






Jeśli potraktujemy tę książkę jako album, z nieco za długimi opisami, możemy się skupić na zdjęciach, które mnie zachwyciły i layoucie, który podbił moje serce prostotą. 

Co tu dużo pisać, zdjęcia są piękne, idealnie dobrane, tak drzewiaste jak się tylko da. Otwieramy rozkładówki i możemy się zachwycać, bo nic nie ginie w grzbiecie. Marzenie. 




Nad layoutem może nie pochylicie się tak bardzo jak ja. Ale odpowiada za niego Bartłomiej Witkowski, nad którego kunsztem rozpływałam się już przy okazji Jednego dnia z życia Wielickiego. I tam i tu zachwyca mnie prostota. Wydaje się, że niewiele trzeba, żeby skład oddychał i był piękny, czytelny i pracował dobrze z treścią. Nie dajcie się jednak zwieść. Nie ma cięższej pracy niż prosty i minimalistyczny layout. 





Czy polecam. Do poczytania nie, do oglądania i dotykania TAK! 


__
W.




O drzewach, które wybrały Tatry.
Tomasz Skrzydłowski, Beata Słama
Projekt graficzny: Bartłomiej Witkowski

książkę można kupić online na ksiazkigor.pl albo w siedzibie księgarni na ul. Oboźnej 31 w Krakowie

poniedziałek, 10 czerwca 2019

Dobry omen czyli dobry serial

Kiedy dwóch wielkich mistrzów zasiada wspólnie do pisania, oczywistym jest, iż czeka nas uczta dla ducha. Zarówno Neil Gaiman jak i Terry Pratchett należą - każdy odpowiednio w kręgu swojej twórczości - do mistrzów gatunku i moich ulubieńców. Gaimana poznałam czytając Nigdziebądź (Neverwhere), zaś od której części zaczęłam czytać serię Świat Dysku Pratchetta nie wiem, ale ją uwielbiam. 


źródło

Książka Dobry omen (Good omens) ukazała się w 1990 roku. Nie straciła od tego czasu nic ze swojej świeżości. Kto nie czytał książki zdecydowanie powinien zacząć od niej. Oczywiście nie jest to w żaden sposób konieczne do pełnego rozkoszowania się seria, ale jak każdy pierwowzór jest oczywiście najlepsza.

Każdy, kto czytał tę książkę, czy cokolwiek innego z dorobku Pratchetta albo Gaimana, wie, że warto zaprzyjaźnić się z serialem na podstawie ich twórczości. Połączenie pisarstwa/scenopisarstwa Gaimana i umiejętności pisania lekko o poważnych sprawach, plus genialne dialogi Pratchetta łączą się w książce i serii w wspaniała zabawę podszyta trochę powagą, myślą o tym, że wszystko mija i się zmienia. 

Dwóch najlepszych przyjaciół ratuje świat. Nie byłoby w tym koncepcie nic zaskakującego, wręcz jest to idea wtórna i wykorzystywana w filmie i literaturze niesamowicie często. Szkopuł w tym, ze nasi przyjaciele to anioł i demon. Znają się jeszcze z Edenu i poprzez milenia ich znajomość z czysto profesjonalnej przerodziła się w głęboką przyjaźń. 
Pomogło w tym zdecydowanie ich obopólne zamiłowanie do ziemskich rozkoszy, takich jak jedzenie, dobre książki, muzyka i samochody.  Może też trochę sentyment do nas. 
I te sielankę przerywa nic innego jak przyjście Antychrysta i Armagedon. Drobiazg. Kto inny jak nie anioł i demon mogą uratować świat? Zwłaszcza że zarówno Niebo jak i Piekło przebiera skrzydłami i kopytami w gotowości do zakończenia nierozstrzygniętego sporu z czasu Upadku. 


źródło

Ekranizacja Dobrego Omenu nie miałaby sensu bez idealnego dobrania aktorów. W tej chwili trudno byłoby mi wyobrazić sobie, że ktokolwiek inny mógłby zagrać Crowleya lepiej niż dziesiąty Doctor.
David Tennant jako demon jest zabawny, szatański i wyraźnie spędził za dużo czasu z ludźmi. Michael Sheen na pierwszy rzut oka jest tu słabszym punktem castingu. Ale jego pucułowaty Azirafal ze sztucznym uśmiechem i zamiłowaniem do jedzenia szybko okazuje się idealnym przeciwieństwem Crowleya.

A kiedy mamy już idealna główną parę bohaterów, super książkę i scenariusz, który nie możne być zły, jeśli napisał go Gaiman, to reszta po prostu toczy się sama.

Szkoda tylko, ze nie zdarzyli wyprodukować serii zanim Pratchett zmarł. 

Obejrzyjcie!

sobota, 27 kwietnia 2019

Jak mi okulary spadły z Kornutów






W niedzielne popołudnie wdrapuję się na spory głaz, jeden z wielu rozrzuconych na zboczu góry Kornuty (830 m n.p.m.). Wyglądam poza krawędź i spoglądam w dół zbocza. Można złamać kark spadając. Moje okulary przeciwsłoneczne zsuwają mi się z czubka głowy. Słyszę jak trzy razy odbijają się o skały w drodze w dół. Tuk tuk tuk.



Znajduję je później u podnóża, zagrzebane w liściach bukowych. W stanie nienaruszonym.



Cytując za Wikipedią:

Rezerwat przyrody Kornuty – rezerwat przyrody nieożywionej w północno-zachodniej części pasma Magury Wątkowskiej (Beskid Niski), na zboczu góry o tej samej nazwie. Leży na terenie Magurskiego Parku Narodowego.
Powierzchnia 11,9 ha, rok założenia 1953, faktycznie rezerwat istniał od 1938, kiedy to oddział PTT w Gorlicach wykupił z rąk prywatnych pierwsze 7 ha gruntów celem ich ochrony.
Rezerwat obejmuje fragment południowo-zachodniego zbocza Magury Wątkowskiej, poniżej szczytu Kornuty, na którym rozrzucone są fantazyjnie ukształtowane skały, o wysokości do 10 metrów, zbudowane z odporniejszego na erozję gruboławicowego piaskowca magurskiego. Teren rezerwatu pokrywają lokalnie luźne blokowiska głazów i okruchy skalne, będące wynikiem wietrzenia tych skał.

źródło


Trochę fot:


Zdrojówka rutewkowata (Isopyrum thalictroides L.)














Po Magurskim Parku Narodowym 
(i nie tylko) chodziłam z:

Serwis mapa-turystyczna.pl


W.

piątek, 12 kwietnia 2019

Trochę wiosny

Rusałka ceik (Polygonia c-album L.)

Rusałka żałobnik (Nymphalis antiopa) 

Rusałka pokrzywnik (Aglais urticae)

Rusałka pawik (Aglais io) 





Pierwiosnek lekarski, pierwiosnka lekarska (Primula veris L.)

Cebulica dwulistna (Scilla bifolia L.) 

Lepiężnik różowy (Petasites hybridus)

Ziarnopłon wiosenny (Ficaria verna Huds.) 





Hiacynt (Hyacinthus L.)

Fiołek wonny, fiołek pachnący (Viola odorata L.)

Forsycja (Forsythia Vahl)

Śnieżnik (Chionodoxa Boiss.)




wtorek, 12 lutego 2019

Długi wstęp i peany na cześć Jasona Mamoa albo Aquaman

źródło


Podstawowym założeniem filmu/ komiksu o superbohaterach jest naiwny dualizm: bohater kontra czarny charakter. Jest to przepis na prostą rozrywkę, którą przełyka się bez moralnej czkawki. Można z czystym sercem kibicować Super- i Marvel- bohaterowi i życzyć śmierci jakiemuś szalonemu naukowcowi/psychopacie. Zalewamy to ostrym (ale nie za ostrym, tak żeby dzieciaki mogły obejrzeć) sosem z akcji, wybuchów, CGI, motion capture oraz humorem (z romansem różnie - patrz kategoria PG) i mamy serię niezliczonych filmiszczy, które albo zarabiają jak Marvel, albo walczą o przetrwanie jak DC. Sam przepis nie wystarcza, kucharz musi wiedzieć co robi.

(Oczywiście filmy i komiksy odchodzą i odchodziły od tego dualizmu, ale kiedy kibicujemy komuś jak Deadpool, Loki etc. to już nie jest takie przejrzyste i proste.)


Jestem wprawdzie fanką Marvela (TEAM IRON MAN!!!), ale podchodzę do tematu wyłącznie z punktu siedzenia widza. Nie czytywałam w dzieciństwie komiksów z wielkich amerykańskich serii, zaliczyłam Asteriksa i Obeliksa, może trochę Kaczora Donalda. Patrząc wstecz - zawsze wolałam książki.

Tak więc wolę Marvela niż DC. Po prostu robią lepsze filmy. Lepsze = bardziej rozrywkowe, łatwiejsze do wciągnięcia. DC walczy, cały czas walczy. Jak superbohater, za każdym razem wstaje i próbuje od nowa. I chyba w końcu zaczynają nadrabiać dystans. Już Liga Sprawiedliwości oderwała się od ciążącego na niej widma wszystkich tych Batmanów i Supermanów i dała się oglądać.

Czyży brakowało im Jasona Mamoa? (jakoś się to jego nazwisko odmienia? Mamoy? Nie wiem - wybaczcie.)

Aquaman jest prosty fabularnie, niezaskakujący, jest romans, zemsta, one and true king, wątek ekologiczny też jest. Ale jest również w końcu rozrywkowy, piękny graficznie, zabawny, nie nudny.

I wszyscy kochają Jasona. Każdemu polecam zapoznanie się z tym aktorem. Jeśli nawet cała jego persona to tylko kreacja skierowana na widza to i tak człowiekowi się dobrze robi na duszy, jak się ogląda jakiś wywiad z nim.

Obejrzyjcie Aquamana. Nie musicie oglądać żadnego innego filmu z superbohaterami. Można go obejrzeć jako stand alone. Pizza, piwo czy inny dodatek i macie przed sobą dobrze zmarnowany wieczór.

Zajrzyjcie do Jasona na jego Instagramie.


Mamoa jest też najwyraźniej przyjacielem Alexa Honolda :D

...
W.