HOME  |  FILM   |  KSIĄŻKA  |  PODRÓŻE

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Wiosna i w sumie tyle...

Witam,

ostatnio nie miałam czasu i sił na pisanie postów.
Być może po długim weekendzie coś się uda zmalować.
Dziś tylko dzybciutko wiosna :D








Życzę udanego weekendu. :)

piątek, 12 kwietnia 2013

KSIĄŻKA MATRIOSZKA


Nie lubię czytać książek, po tym jak oglądnęłam stworzony na ich podstawie film. Wizja reżysera odbiera mi przyjemność nadawania bohaterom, miejscom i wydarzeniom wyglądu wedle własnego upodobania. Jednakże czasem się tak zdarza, że przeczytam.

Właściwie nie wiem, co skłoniło mnie do przeczytania "Atlasu chmur" po tym jak oglądnęłam bez większych ekscytacji jego ekranizację. Ale stało się i właśnie skończyłam tę ponad pięćset stronicową cegiełkę.

Z reguły mówi się, że książkowy pierwowzór jest lepszy niż jego wersja filmowa. A tu zaskoczenie - nie we wszystkim.

Ale po kolei.

Jeśli nie zagłębiałabym się w szczegóły, tak - książka jest lepsza od filmu. Każda historia podzielona jest jedynie na dwie części i nie podkreśla na każdym kroku, nachalnie jak idiotom, delikatnej sieci powiązań między bohaterami różnych opowieści. Czyta się całkiem przyjemnie i nie potknęłam się o żadne zaniedbanie tłumacza. Kawał - duży - porządnej literatury. Może nie wybitnej, ale na poziomie. Może nie super oryginalnej jak dla mnie, jednak nie każdy czyta tonami SF, więc może poczuć się zaskoczony wizjami autora.

Forma powieści szkatułkowej pozwala na połączenie tych historii dużo płynniej niźli w poszatkowanym bezładnie filmie - niczym matrioszka, historia w historii w historii.

Czytamy o fikcyjnym bohaterze, którego zapytał ktoś, czy zna osobiście Sherlocka Holemsa. Nasz fikcyjny Robert wyśmiewa pytającego, skąd mógłby znać fikcyjną postać - bohatera powieści? I wtedy podnosimy głowę i patrzymy w górę z myślą: czy jestem tylko kolejną matrioszką? Czy tam gdzieś ktoś czyta o tym jak czytam o tym, jak Luisa czyta listy Roberta, w których tenże pisze o tym, jak czyta pamiętniki Adama.... Lekki zawrót głowy

Nie dziwię się, że Wachowscy chcieli to sfilmować. Struktura powieści i jej przeplatające się wątki, subtelnie ukryte powiązania pomiędzy historiami, symbole i rzeczywistość w rzeczywistości - to coś co tygryski lubią najbardziej.

zdjęcie: Weronika Krztoń


A w szczegółach? Może po kolei historiami....

Pierwsza jest w kolejności historia Adama. Adam - tak samo jak w filmie - denerwuje swoją naiwnością. Jego przyjaciel/truciciel zaskakuje twardym i trzeźwym spojrzeniem na ludzkość. Ale po zastanowieniu - po prostu zna siebie i przez ten pryzmat ocenia resztę ludzkości - prawdziwie, jeśli nawet jest to przerażające.
Twórcy filmu lekko wygładzili ostre brzegi książki. W tej części akurat oszczędzili nam wątku o wykorzystywanym brutalnie chłopaku. Czy słusznie? Skoro nie martwili się odbiorem historii o biseksualnym muzyku, który popełnia samobójstwo? Może po prostu ucichali ten wątek, żeby tego potwora upchnąć w czasie kinowym.

A propos tegoż muzyka. Ta część filmu jest moją ulubioną, być może z powodu Bena, który świetnie ja zagrał, a może ogólnie ta historia jest najlepszą częścią scenariusza. Scenariusza! Bo w książce wcale mi się nie podobała. Nie lubię tego książkowego Roberta, który wykorzystuje swojego Sixsmitha, udaje wielkiego znawcę świata i ludzi, a jest równie naiwny jak każdy z nas i który twierdzi, że samobójstwo nie jest tchórzostwem. Chyba w filmie był taki sam? Ale jednak polubiłam filmowego Roberta, a książkowego nie.
Dlaczego Robert popełnił samobójstwo? "Nie pozwól im mówić, że zabiłem się z miłości." Więc czemu? Film nie pozostawił mnie z takim pytaniem. Cała historia splotła się tam idealnie i wydaje mi się, że nie było możliwe inne zakończenie.
W książce nie mam pojęcia, uczucia, smaku nadchodzącego strzału. Moim zdaniem tu pisarza zawiódł talent - a Wachowscy i Ben Whishaw naprawili braki.

Luisa Rey i jej poszukiwania prawdy są równie wciągające i pełne akcji tu i tu. Nawet jeśli Smoke już na zawsze będzie agentem Smithem :) tylko tytuł "Okresy półtrwania" nie pasuje do historii nijak.

Historia Cavendisha została w filmie okrojona z elementów zastojowych, które opisane w książce tworzą elementy stałe i spokojne. Nie zaszkodziło to jednak w niczym samej opowieści, choć czytając zapoznajemy się z Cavendishem troszkę bliżej - nadal czuje się, że wszelkie jego nieszczęścia sam sobie zgotował, żyjąc tak a nie inaczej i nadal lubi się go, mimo że jest z lekka obrzydliwy.

Sonmia. Tu zaskoczyła mnie końcówka. Czy w filmie odnieśliście wrażenie, że cała ta akcja z Sonmią i jej ucieczką, rozwojem i buntem  była uknuta i zorganizowana przez korporację? Że nasz bohaterski Hae-Joo wcale nie należał do Unii, stojącej po stronie 'dobra'?
A tak jest w książce. W momencie gdy Sonmia spełnia swoje zadanie zostaje zostawiona na pastwę Jednomyślności.
W filmie wygładzono znów brzegi, posłodzono gorzki sarkazm i nadano opowieści typowo amerykańskiego posmaku heroizmu, oddania słusznej choć beznadziejnej sprawie oraz podzielono świat na czarne i białe. Szkoda. Oryginał trudniej przełknąć, ale jest prawdziwszy i generalnie lepszy.

Jeremiasz z najodleglejszej przyszłości - tej opowieści w książce znów, według filmowców, brakowało hollywoodzkiego polotu i splendoru! I zakończenie mało interesujące! Dodajmy więc statki kosmiczne i wywieźmy bohaterów w kosmos.
Co kto lubi. Ja tam też lubię Star Wars. Ale nie wszędzie trzeba wciskać statki kosmiczne, czasem nie trzeba się odwracać od matuli ziemi.


zdjęcie: Weronika Krztoń



Długo się zastanawiałam jak zakończyć ten post.
Niech będzie tak: jeśli oglądaliście film - to raczej nie ma sensu czytać książki. Chyba że bardzo chcecie. :) Nie jest bowiem zła, ale też i nie jakoś niesamowicie wciągająca. Ja czytałam ją jeżdżąc do i z pracy i całkiem na tramwajowe czytadło się nadaje, tylko obciąża dość poważnie torebkę.

Teraz trzeba poszukać czegoś nowego do poczytania.

środa, 10 kwietnia 2013

Don't you cry!

Niektórzy płaczą dużo i rzęsiście. Pomaga im to przebrnąć jakoś przez problemy. Niektórzy płaczą ze złości i trzaskają przy tym drzwiami.

Ja płaczę rzadko i jeśli już - znaczy że sytuacja jest poważna. Bo mam taką moją własną Hushpuppy w głowie, co mi powtarza: 'Don't you cry.' 

'Bestie z południowych krain' czekały na mnie już dość długo. W końcu oglądnęłam.



Po 5 minutach i 40 sekundach [sprawdziłam] wiedziałam, że film mi się spodoba. To nie często się zdarza.

Piękna, smutno-słodka baśń, ze smaczkiem post-apokaliptycznym. Strona wizualno-dźwiękowa chwyta za serce,  a mała-dorosła Hushpuppy nie da się nie lubić i chciałoby się jej pomóc, umyć i ubrać i posadzić w szkolnej ławie - choć ona tego do szczęścia nie potrzebuje.  

Bohaterowie wydają się całkiem szczęśliwi w swoim nieszczęściu. Nie chcą być uratowani na siłę. Wolą powalczyć z siłami, które choć zwichnięte przez człowieka, nadal są naturalne.

Przed końcem filmu trzeba uronić łezkę, choć Wink powtarza uparcie: 'Don't you cry'. 

Oglądałam film z przyjemnością, ciesząc się i smucąc w odpowiednich momentach.

A potem nadszedł koniec i czas na zastanowienie.

Baśń potrzebuje morału. A tu nie wiem, jaki jest morał. Czy powinniśmy żyć zgodnie z biciem naszych serc? Czy powinniśmy być silnymi zwierzętami? 

'Mięso, mięso, mięso' - powiada nauczycielka, przywodząc na myśl 'Słowa, słowa, słowa' - jakby się przeciwstawiała pierdołom i pilnowała, aby dzieci stąpały twardo po ziemi. 

Może to jest to co winniśmy sobie zapamiętać? Czy raczej przypomnieć? Że też jesteśmy zwierzętami i w gruncie rzeczy mięsem? 

Wśród truizmów wypowiadanych przez słodką Hushpuppy, ten fakt jakoś wart był podkreślenia. W całej baśniowości filmu ten twardy, przyziemny fakt wydał mi się kotwicą wstrzymującą cały ten obraz  przed odpłynięciem na nudne wody oczywistości i mojego ulubionego 'much ado about nothing'. 

Meat. Meat, meat, meat.
Every animal is made out of meat.
I'm meat. Y'all asses meat.
Everything is part of the buffet of the universe.

Przyznam się szczerze, że same bestie - choć tworzą interesujący obrazek, kiedy spotykają się z Hushpuppy - jak dla mnie mogłyby spokojnie nie pojawić się wcale w filmie. Choć sprawiły, że można mu było nadać urokliwy, przetłumaczalny tytuł. 

Co to w ogóle za imię: Hushpuppy? 'Cichoszczeniaczku? Ładnie się układa na języku, ale kto tak dzieci nazywa? :D

Film jednak uważam za bardzo dobry, zdjęcia z ręki dodają mu szczyptę rzeczywistości. Mała aktorka, grająca główną rolę świetnie sobie radzi i ma niesamowicie wymowną minę uparciucha. Pozostali bohaterowie są tylko tłem dla niej. Tłem jest też natura, uwypuklająca małą dziewczynkę i podkładająca niczym specyficzny soundtrack bicia serc wszystkiego dookoła. 

Warto obejrzeć i wyrobić sobie własne zdanie. Nie zmarnujecie czasu z małą Hushpuppy, jeśli tylko pozwolicie się poprowadzić spokojnemu tempu tego filmu. 

niedziela, 7 kwietnia 2013

Pustki pod kostiumem

Kiedy oglądam film kostiumowy zawsze mam problem z oderwaniem się od samych kostiumów, a skupieniu na fabule. Więc film kostiumowy jest dla mnie dobry, jeśli uda mu się odwrócić czymś moją uwagę od kolorowych płaszczy, szalonych sukien i pawich piór w kapeluszach.

Tym razem w poszukiwaniu pożywki dla mojego filmo-apetytu cofnęłam się do roku 2008 i obejrzałam "Kochanice króla".



Mimo niezłej obsady: Natalie Portman, Scarlett Johansson, Eric Bana (i nawet Benedict w epizodzie) film mnie nie zachwycił. Zresztą może historia Henryka VIII i jego kobiet podawana mi w przeróżnych wersjach łącznie z tą na lekcji historii po prostu mnie nie interesuje.

Kostiumy są piękne, nie ma dwóch zdań. Ale poza tym nic wiele tu nie zachwyci. Mnie osobiście bohaterowie denerwowali. Król - bo dał się manipulować z każdej strony, ojciec - bo był niezgułą z ambicjami i traktował swoje dzieci jak rzeczy, William Carey - bo nie miał kręgosłupa, Maria - bo była zbyt dobra, Anna - bo nie była... Chyba nie taki był jednak zamysł twórców filmów - żeby irytować widza?

Znana opowieść winna być przedstawiona z nowej perspektywy i zwrócić uwagę na coś, co wcześniej nie było podkreślone. Czy w tym przypadku chodziło o stosunki między siostrami Boleyn? No cóż, każdy kto ma rodzeństwo, wie że wszystko jest możliwe i że nikt Ci nie potrafi zaszkodzić tak jak rodzina.

Podczas oglądania przyszła mi do głowy myśl, że mężczyźni tak bardzo chcieli być królami, żeby móc sypiać z kim chcieli bez problemów. Cóż - nie tak do końca bez problemów jak widać. Jednak nie wierzę, że to jest to, o co chodziło filmowcom. Być może chodziło o kasę i nic więcej i nie ma co się doszukiwać czegoś, czego tu nie ma...

Jak pewnie dało się zauważyć film ten jest dla mnie zbyt nijaki. Pewno większość z Was już go widziała, ale kto nie - to tylko dla fanów kostiumowych filmów i ocząt Erica. :D


czwartek, 4 kwietnia 2013

O telewizji, zimie i niedoli ogólnej


W święta pojechałam do domu i spotkałam się z dawno niewidzianym fenomenem zwanym TELEWIZJĄ. Odkąd mieszkam w Krakowie nie mam telewizora i nie żałuję. Ale święta to święta, trzeba zasiąść z rodziną do śniadania i do telewizora.

bosze co za tortury i niedola......

Nie wiem, co było gorsze: ten sam film w tym samym czasie na dwóch różnych kanałach, długość przerw na reklamy czy 'Kevin sam w Nowym Jorku'. Głównie więc spędziłam te święta z psem na spacerach, mimo śniegów po  kolana:


Żadnej ambitnej recenzji póki co nie będzie, bo praca męczy mój mózg za bardzo na coś więcej niż aktualny odcinek 'Superrnatural'. 

Praca i zima. Bo normalnie już nie mogę, kiedy w kwietniu budzi mnie dźwięk odśnieżanego chodnika, moje serce zamiera.



Ale czytam 'Atlas chmur' i jak się przedrę przez tę cegłówkę to będę miała materiał na pierwszą tutaj recenzję książki, obym tylko się nie poddała, bo grubaśne to bydle.

Nadzieja jednak podobno umiera ostatnia i dlatego: 




Na koniec buty, którym chciałabym zaśpiewać za Adele: 'Never mind, I'll find someone like you...' ale gdzie ja takie drugie znajdę w cenie nie powodujące łez rozpaczy? tyle z tej przeciągającej się zimy, że i tak bym ich nie miała gdzie nosić