Minęło już sporo czasu odkąd czytałam „Kod Leonarda da Vinci”
Dana Browna. Z samej powieści nie pamiętam w sumie nic, oprócz tego, że czytało
się ją przyjemnie i że Smart pali 1 litr na sto w mieście.
Książka budziła wtedy kontrowersje ze względu na poruszane
tematy, związane z Kościołem katolickim, duchownymi, religią etc. … dziś jestem
pewna, że cały ten szum był tylko sprytnym wybiegiem promującym pozycję.
„Inferno” trafiło w moje ręce jako prezent. Te 590 stron rozrywki
i lekcji historii sztuki w jednym towarzyszyło mi przez tydzień w tramwaju.
Choć książka jest duża, powinna być o wiele większa – każda bowiem strona aż się
prosi o zdęcia i ilustracje. A to Wenecja, a to Florencja. Obrazy, miejsca,
symbole – wszystko, co Brown uwielbia wplatać w swoje powieści.
Akcja powieści dzieje się w ciągu dwóch dni i jest upchana
szalonymi pościgami, przygodami, zagadkami i strachem. Nie ma czasu zatrzymać
się i pooglądać wspaniałe dzieła sztuki i architektury, bo do nas strzelają i
próbują zatrzymać. A przecież ratujemy świat.
Największym atutem tej książki jest właśnie to powiązanie
szybkie, spektakularnej akcji z zagadkami, które rozwiązujemy z głównym
bohaterem – Langdonem. Wspaniała i przerażająca podróż, której celem jest rozwiązanie
tajemnicy i uratowanie ludzkości, wciąga czytelnika od razu i nie wypuszcza ze
swoich szponów aż po sam koniec.
"La mappa dell'inferno"
Sandro Botticelli ("Mapa piekieł").
|
Czytając „Inferno” ma się wrażenie, że ktoś nam stoi za
plecami i zagląda przez ramię. I nie mylimy się. Duch autora „Boskiej komedii”
przesyca cały tekst. Dante i jego kręgi piekielne są głównym motywem przewodnim
strony symbolicznej tejże książki – choć całość stąpa twardo po ziemi, to piekło
(jako element religii, zaświat, wieczna kara) jest zawsze tuż obok, w nawiasie,
w sferze wiary, która nie wpływa nijak na akcję, ale jest obecne.
A rozwiązanie zagadki... dobrze rozegranie, panie Brown!
Oczywiście nie mogę powstrzymać się od paru uwag krytycznych.
Pozwolę sobie je umieścić w kolejności, w jakiej mi się nasuwały.
Po paru stronach odniosłam wrażenie, że tłumaczenie mogłoby
być trochę lepsze. Bardziej płynne. Co jakiś czas natykam się bowiem na frazę
czy zdanie, które brzmi jak wsadzone na siłę do tekstu i do tego nieco
nieporadnie. Jednakże tłumaczenie książek jest sztuką, której nigdy bym się nie
podjęła.
Drugą rzeczą, która mnie uderzyła, był najbardziej znany cytat
z „Boskiej komedii”. Wersja użyta w książce: „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z
nadzieją” (tłum. Edward Porębowicz) strasznie mnie gnębiła. Jestem przyzwyczajona
do „Wy, którzy tu wchodzicie, porzućcie wszelką nadzieję”. Pozwoliłam sobie na zajrzenie
do Internetu, ale nie udało mi się ustalić, do kogo należy to sławne tłumaczenie.
Nic to!
Najgorszy zarzut zostawiam na koniec.
Coś mi przeszkadzało rozkoszować się tą w sumie wciągającą,
dobrą i godną polecenie książką. Jakoś tak około 400 strony doznałam olśnienia.
Czytając, odnosiłam cały czas wrażenie, że jestem idiotką. A
raczej – żeby być dokładniejszym – że autor uważa mnie za idiotkę i na domiar
złego – sklerotyczkę. Sposób, w jaki bez przerwy przypomina mi się o faktach,
które zostały dogłębnie przedstawione już kilka razy i które są nie do
zapomnienia, gdyż bez nich całość nie ma sensu, nasuwa mi podejrzenie, że autor
nie docenia moich umiejętności pojmowania i rozumienia tekstu. Umiejętności,
które posiada każdy, kto porywa się na taką cegłówkę, jaką jest „Inferno”.
Kiedy dzieliłam się tym spostrzeżeniem z koleżanką doznałam
kolejnego oświecenia. Przecież Brown jest Amerykaninem i dla Amerykanów przede
wszystkim pisze! Gdybym to wzięła pod uwagę wcześniej, czytałoby mi się
zdecydowanie przyjemniej.
Tym nieco niepoprawnym politycznie stwierdzeniem pragnę
zakończyć tę moją recenzję. Chciałabym również przeprosić wszystkich Amerykanów,
którzy to czytają.
Well be with you, ladies and gentelmens!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz