Niedziela za nami, więc czas na posta filmowego. 3 filmy 3 różne motywy przewodnie
1. The World's End
Wydawałoby się prosta brytyjska komedia o paczce przyjaciół, którzy próbują znów poczuć się młodo.
Wyprawa od baru do baru zapowiada się nieskomplikowanie, spodziewamy się spotkań ze starymi znajomymi, jakiejś bójki z dawnym wrogiem z liceum i nieskomplikowanych gagów o seksie i alkoholu.
I tak się to toczy, aż do momentu, gdy twórcy filmu serwują nam niespodziewany zwrot akcji i zaczyna się lać krew, niebieska bo niebieska, ale umówmy się, że krew.
Miałam się uśmiać, oglądając ten film. Ale się nie uśmiałam. Splątanie poważnego w gruncie rzeczy losu alkoholika, szukającego jakiegoś punktu zaczepienia, jakiegoś głazu na dnie, żeby się odbić, a może po prostu dna, żeby już całkiem utonąć z głupawą historyjką o inwazji nie zaowocowało świetną komedią jakiej się spodziewałam po zapowiedziach. Wyszła przeciętna komedyjka.
Całość napędza Simon Pegg, który szerszej widowni znany jest jako Scotty z filmowego "Star Treka". Poza nim jeszcze Martin Freeman, do którego niezmiennie przylgnęło w moim umyśle słowo "pocieszny" - nie ważne czy strzela, morduje czy gra w zagadki.
Niepodzianka: mamy też tutaj Pierce'a Brosnana
Rozczarowałam się, nic specjalnego moim zdaniem.
2. World War Z
Do mojej listy filmów o zombie dołączyła pozycja, którą obejrzałam z dwóch powodów [muszę wymienić, bo zawsze powtarzam, że nie lubię filmów o zombie]. Powód pierwszy: Brad Pitt, powód drugi: M. poleciła. :D
Jak na film o zombie - całkiem, całkiem. Nie jest szalenie oryginalny, ale trudno o to w tym typie kina.
Główny bohater , który oczywiście już NIE pracuje w wojsku/ONZ, zostaje zmuszony przez okoliczności do wielkiego kejm baku i uratowania swojej rodziny aka. świata.
Nie jest zaskoczeniem, że po wielu walkach, poświęceniach i ranach udaje mu się. Oraz udaje się zakończyć film tak, że następną część można dokręcić bez wysilania się na nieprawdopodobne wskrzeszanie zmarłych bohaterów.
Zaskoczyło mnie to, że Brad zagrał w filmie o zombie. Grał w różnych filmach, niektóre to już klasyka, jak "Fight Club" czy "12 małp", ale jakoś sobie go nie mogłam z zombie wyobrazić. A udało mu się zagrać na poziomie, nie jako jakiegoś prawie super-żołnierza, ale inteligentnego, zdeterminowanego i doświadczonego wojownika. Film nie zmienił się w jakiś kompletny badziew i cokolwiek by nie powiedzieć o scenariuszu - polecam.
Film niesie też ważne przesłanie - jak Ci doświadczeni żołnierze mówią: zdejmij palec ze spustu - to zdejmujesz, zwłaszcza jak leje, jest ciemno, a Ty srasz ze strachu w gacie :D
3. The Rite/Rytuał
Problem z filmami o egzorcyzmach jest taki: kto obejrzał "Egzorcystę"/"The Exorcist" z 1973 roku, czyli klasykę gatunku, obejrzał już tak naprawdę wszystkie filmy o egzorcyzmach ever.
[Jedynym wyjątkiem jest "Constantine", ale ten film to całkiem inna para kaloszy.]
Ja mam jeszcze jeden problem z tym typem filmów: nie wierzę, więc jest to dla mnie fikcja, a co za tym idzie film musi mnie jakoś inaczej zainteresować, nie tylko domniemaniem prawdziwości samego opętania.
Film nie jest wybitnie straszny, ani genialny, ale nie nudzi. Hopkins i O'Donoghue podnoszą nieco jakość filmu dobrym warsztatem aktorskim. Jak się lubi takie filmy to można popatrzeć.
:*
PS. "Riddicka" polecam wyłącznie fanom postaci bądź aktora - sama fabuła za bardzo jak na mój gust przypomina "Pitch Black", choć piesek cudowny :D i Vin też cudowny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz