HOME  |  FILM   |  KSIĄŻKA  |  PODRÓŻE

piątek, 12 kwietnia 2013

KSIĄŻKA MATRIOSZKA


Nie lubię czytać książek, po tym jak oglądnęłam stworzony na ich podstawie film. Wizja reżysera odbiera mi przyjemność nadawania bohaterom, miejscom i wydarzeniom wyglądu wedle własnego upodobania. Jednakże czasem się tak zdarza, że przeczytam.

Właściwie nie wiem, co skłoniło mnie do przeczytania "Atlasu chmur" po tym jak oglądnęłam bez większych ekscytacji jego ekranizację. Ale stało się i właśnie skończyłam tę ponad pięćset stronicową cegiełkę.

Z reguły mówi się, że książkowy pierwowzór jest lepszy niż jego wersja filmowa. A tu zaskoczenie - nie we wszystkim.

Ale po kolei.

Jeśli nie zagłębiałabym się w szczegóły, tak - książka jest lepsza od filmu. Każda historia podzielona jest jedynie na dwie części i nie podkreśla na każdym kroku, nachalnie jak idiotom, delikatnej sieci powiązań między bohaterami różnych opowieści. Czyta się całkiem przyjemnie i nie potknęłam się o żadne zaniedbanie tłumacza. Kawał - duży - porządnej literatury. Może nie wybitnej, ale na poziomie. Może nie super oryginalnej jak dla mnie, jednak nie każdy czyta tonami SF, więc może poczuć się zaskoczony wizjami autora.

Forma powieści szkatułkowej pozwala na połączenie tych historii dużo płynniej niźli w poszatkowanym bezładnie filmie - niczym matrioszka, historia w historii w historii.

Czytamy o fikcyjnym bohaterze, którego zapytał ktoś, czy zna osobiście Sherlocka Holemsa. Nasz fikcyjny Robert wyśmiewa pytającego, skąd mógłby znać fikcyjną postać - bohatera powieści? I wtedy podnosimy głowę i patrzymy w górę z myślą: czy jestem tylko kolejną matrioszką? Czy tam gdzieś ktoś czyta o tym jak czytam o tym, jak Luisa czyta listy Roberta, w których tenże pisze o tym, jak czyta pamiętniki Adama.... Lekki zawrót głowy

Nie dziwię się, że Wachowscy chcieli to sfilmować. Struktura powieści i jej przeplatające się wątki, subtelnie ukryte powiązania pomiędzy historiami, symbole i rzeczywistość w rzeczywistości - to coś co tygryski lubią najbardziej.

zdjęcie: Weronika Krztoń


A w szczegółach? Może po kolei historiami....

Pierwsza jest w kolejności historia Adama. Adam - tak samo jak w filmie - denerwuje swoją naiwnością. Jego przyjaciel/truciciel zaskakuje twardym i trzeźwym spojrzeniem na ludzkość. Ale po zastanowieniu - po prostu zna siebie i przez ten pryzmat ocenia resztę ludzkości - prawdziwie, jeśli nawet jest to przerażające.
Twórcy filmu lekko wygładzili ostre brzegi książki. W tej części akurat oszczędzili nam wątku o wykorzystywanym brutalnie chłopaku. Czy słusznie? Skoro nie martwili się odbiorem historii o biseksualnym muzyku, który popełnia samobójstwo? Może po prostu ucichali ten wątek, żeby tego potwora upchnąć w czasie kinowym.

A propos tegoż muzyka. Ta część filmu jest moją ulubioną, być może z powodu Bena, który świetnie ja zagrał, a może ogólnie ta historia jest najlepszą częścią scenariusza. Scenariusza! Bo w książce wcale mi się nie podobała. Nie lubię tego książkowego Roberta, który wykorzystuje swojego Sixsmitha, udaje wielkiego znawcę świata i ludzi, a jest równie naiwny jak każdy z nas i który twierdzi, że samobójstwo nie jest tchórzostwem. Chyba w filmie był taki sam? Ale jednak polubiłam filmowego Roberta, a książkowego nie.
Dlaczego Robert popełnił samobójstwo? "Nie pozwól im mówić, że zabiłem się z miłości." Więc czemu? Film nie pozostawił mnie z takim pytaniem. Cała historia splotła się tam idealnie i wydaje mi się, że nie było możliwe inne zakończenie.
W książce nie mam pojęcia, uczucia, smaku nadchodzącego strzału. Moim zdaniem tu pisarza zawiódł talent - a Wachowscy i Ben Whishaw naprawili braki.

Luisa Rey i jej poszukiwania prawdy są równie wciągające i pełne akcji tu i tu. Nawet jeśli Smoke już na zawsze będzie agentem Smithem :) tylko tytuł "Okresy półtrwania" nie pasuje do historii nijak.

Historia Cavendisha została w filmie okrojona z elementów zastojowych, które opisane w książce tworzą elementy stałe i spokojne. Nie zaszkodziło to jednak w niczym samej opowieści, choć czytając zapoznajemy się z Cavendishem troszkę bliżej - nadal czuje się, że wszelkie jego nieszczęścia sam sobie zgotował, żyjąc tak a nie inaczej i nadal lubi się go, mimo że jest z lekka obrzydliwy.

Sonmia. Tu zaskoczyła mnie końcówka. Czy w filmie odnieśliście wrażenie, że cała ta akcja z Sonmią i jej ucieczką, rozwojem i buntem  była uknuta i zorganizowana przez korporację? Że nasz bohaterski Hae-Joo wcale nie należał do Unii, stojącej po stronie 'dobra'?
A tak jest w książce. W momencie gdy Sonmia spełnia swoje zadanie zostaje zostawiona na pastwę Jednomyślności.
W filmie wygładzono znów brzegi, posłodzono gorzki sarkazm i nadano opowieści typowo amerykańskiego posmaku heroizmu, oddania słusznej choć beznadziejnej sprawie oraz podzielono świat na czarne i białe. Szkoda. Oryginał trudniej przełknąć, ale jest prawdziwszy i generalnie lepszy.

Jeremiasz z najodleglejszej przyszłości - tej opowieści w książce znów, według filmowców, brakowało hollywoodzkiego polotu i splendoru! I zakończenie mało interesujące! Dodajmy więc statki kosmiczne i wywieźmy bohaterów w kosmos.
Co kto lubi. Ja tam też lubię Star Wars. Ale nie wszędzie trzeba wciskać statki kosmiczne, czasem nie trzeba się odwracać od matuli ziemi.


zdjęcie: Weronika Krztoń



Długo się zastanawiałam jak zakończyć ten post.
Niech będzie tak: jeśli oglądaliście film - to raczej nie ma sensu czytać książki. Chyba że bardzo chcecie. :) Nie jest bowiem zła, ale też i nie jakoś niesamowicie wciągająca. Ja czytałam ją jeżdżąc do i z pracy i całkiem na tramwajowe czytadło się nadaje, tylko obciąża dość poważnie torebkę.

Teraz trzeba poszukać czegoś nowego do poczytania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz