To nie jest lekki film. Nie jest pozbawiony humoru, ale to humor
ciężki i podszyty gorzkością codzienności. Nie jest to też film dla wszystkich,
trzeba mieć za sobą choć jedną ciężką, rodzinną katastrofę, żeby wczuć się w
atmosferę filmu i stanąć razem z Barb (Julia Roberst) pośrodku równiny i
wiedzieć, co ta kobieta czuje. Czy też którakolwiek z pozostałych postaci.
Bohaterowie wydają się na pierwszy rzut oka zwykli i
oklepani. Alkoholik, chora na raka matka, kobieta na granicy rozwodu, para
kłócących się starszych ludzi, którzy jednak się kochają…
Sęk w tym, że są typowi, ale nie oklepani. Bo są typowo
prawdziwi, lekko przerysowani i usadzeni razem przy stole. Każde z nich jest w
jakiś sposób zepsute, złamane, niedorobione. Rodzina, którą możemy zobaczyć,
podnosząc głowę znad świątecznego rosołu. Może tylko w postaci jednego
niedorobionego stryja, a może w większości naszych krewnych i znajomych. I w
nas samych.
Oczywiście na potrzeby filmu wrzucono do worka najbardziej
dziwne i nieszczęsne przypadki, które razem dały się przełknąć jako wciąż prawdziwe,
a jeszcze nie parodiowe. Jeśli jednak w którymś momencie nie pomyślicie: „O
rany, jakbym widział(a) moich”, to albo macie wyjątkowe szczęście, albo żyjecie
w świecie fantazji.
Choćby moment, w którym Barb mówi, że woli wierzyć, że jej
rodzice kochali wszystkie swoje dzieci tak samo, a jej matka praktycznie ją
wyśmiewa… Jak to jest z Waszym rodzeństwem, moi drodzy?
Nikt z bohaterów nie jest całkiem normalny, oprócz
nastolatki, od której nikt nie oczekuje przecież, żeby w wieku 14 lat była
ogarnięta. W odróżnieniu od wszystkich dorosłych.
Genialną grę prezentuje tu Meryl Streep i Julia Roberts.
Pozostali też nie zostają w tyle, choćby Margo Martindale i Chris Cooper, którzy
kreują świetną parę, dotartą przez czas, nawet jeśli oni również nie przetrwają
bez ran tego zjazdu rodzinnego.
Film jest zrobiony w idealnym tempie, nie dłuży się w żadnej
minucie. Złożony głównie z dialogów, od szeptów po wrzaski. Sama scenografia
jest drugorzędna, równie dobrze wszystko mogłoby się dziać i w Polsce w sierpniu.
(Przy czym u nas nie odbyłoby się bez wódki i grilla oraz widać byłoby te 30
stopni w postaci plam potu, półnagich ludzi i generalnej nieruchawości, a nie jak
w filmie: Julia Roberst chodząca w jeansowych koszulach z długim rękawem delikatnie
obtarła podbródek wierzchem dłoni całe dwa razy przez cały film).
Film zostawia nas z niedosytem zakończeń. Wszystkie historie
rwą się nagle, losy rozplątują i nie wiemy, co dalej. Ale czy tak też nie jest
w życiu? Nie wiemy jak się skończą historie tych wszystkich ludzi, siedzących z
nami dookoła stołu. Niektórych zakończeń nie zobaczymy już my sami. Bo życie
jest bardzo długie (podobno T.S. Elliot) i wszystko, co możemy zrobić, to je
przetrwać.
Jakoś.
Wybieram się na ten film już od miesiąca albo dłużej i jakoś nie mogę dotrzeć do kina! Jarmusch w polskich kinach 7 marca także już niebawem, sama czekam z podekscytowaniem ;)
OdpowiedzUsuń