Każdy kij ma dwa końce.
W przypadku ostatnich produkcji spod znaku Star Wars – jeden koniec jest fajny, a drugi byle jaki.
1
. Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie
Najkrócej podsumowałabym tę część słowem
BRAK. Głównie brak pomysłu na oryginalną fabułę.
Czwórka bohaterów, przejmująca pałeczkę od Hana, Lei i Luke'a, napisana i zagrana została ciekawie i wielowymiarowo. Potencjał ten został zupełnie zmarnowany przez brak pomysłu na fabułę i chyba z braku lepszego pomysłu – odgrzewanie po raz n-ty tego samego kotleta – czyli oryginalnej trylogii.
Nawet Ren/Ben, który wydawał mi się nieprzemyślaną postacią, po spojrzeniu na niego z perspektywy 3 filmów, jego niezdecydowanie, wahanie się między czarem ciemnej strony a miłością do rodziców, szarpanie emocjami okazują się spójnymi, niezmiennymi cechami charakteru, nad którym psycholog pochyliłby się i zapewne obwinił dziecięcą traumę.
Scenarzyści wykazali się prawdziwym lenistwem, rozwiązując każdą bardziej skomplikowana sytuację objawieniem się duchów zmarłych Jedi. Skoro zabrnęli w ślepą uliczkę własnego miernego pisarstwa i brakło im pomysłu na rozwiązanie skomplikowanych sytuacji w jakiś ciekawszy sposób, to czy nie lepiej było zrobić parę kroków w tył i poprowadzić bohaterów inną ścieżką, a nie wyciągać za każdym razem tego samego asa z rękawa, aż brzegi się wytargają, a rogi połamią? Na pewno trudniej. Ale J. J. Abrams chyba lubi takie zabawy, wyciągnął już przecież Spocka z multiwersum niczym królika z kapelusza.
Film zachowuje balans między ilością niesamowitych efektów specjalnych, a duchem choćby
Nowej Nadziei. To jeden z niewielu pozytywnych aspektów całej tej trylogii.
Ciężko powiedzieć, jak można by ocalić fabułę tej części (i w ogóle całej trylogii), gdyż sama nie wiem, w którym momencie scenarzyści zagubili jakikolwiek pomysł na tę historię. Jeśli go kiedykolwiek mieli. Wiadomo, ludzie pójdą do kin i kasa spłynie. Ale czy o to tylko chodzi w
Star Wars? O kasę?
Nie dla Fanów. Niestety dla biznesu kasa jest najważniejsza.
2. The Mandalorian
Na drugim końcu starwarsowego kija mamy serię
The Mandalorian.
Ciekawostka – to najpewniej najczęściej nielegalnie ściągany serial
ever. Disney+ podjęło ciekawą decyzję udostępnienia serialu najpierw tylko w kilku krajach. W czasach, gdy jesteśmy już całkowicie przyzwyczajeni do dostępu do wszystkiego od ręki, od zaraz wydaje się to dziwnym pomysłem.
Ale nie o tym, nie o tym...
Twórcą i geniuszem stojącym za tym naprawdę godnym polecania serialem jest Jon Favreau – człowiek, którego możecie wizualnie kojarzyć jako Happy'ego Hogana – ochroniarza Tony'ego Starka w marvelowskim uniwersum. Ważniejszym jest, że reżyserował
Iron Mana I i
II, też dzięki jego uporowi Marvel zatrudnił Roberta Downey'a Jr. w roli Starka – czym jednocześnie restartował karierę Roberta i zainicjował niesamowitą erę marvelowskich filmów o superbohaterach.
Spodziewałam się więc dobrej rozrywki. To dostałam. Do tego seria jest mocno osadzona w klasycznej trylogii – zarówno wizualnie, jak i duchem. Plus: jest w większości oryginalna, interesująca i potrafi zaskoczyć. Przygody mandaloriańskiego łowcy głów, pałętającego się po galaktyce, przynoszą świeży oddech do zapyziałej i wyeksploatowanej tematyki Star Wars. Tego nie udało się osiągnąć trylogii, której budżet musiał być niewyobrażalnie większy i nad którą pochylała się armia ludzi.
Mando dostał też nową, świeżą i porządną ścieżkę dźwiękowa. Dla tych, co już nie mogą znieść
Marszu Imperium – jak zwrócił mi uwagę K. – to naprawdę duży plus.
Nie chcę zbytnio rozwodzić się nad samym serialem. Nie chciałabym nikomu zdradzić za dużo, bo naprawdę szczerze polecam – oglądnijcie! Olejcie
Skywalkera i zobaczcie jak można stworzyć coś nowego na starych, ale porządnych fundamentach.
May the Force be with you!
--
W